Wyprawa solo w Pireneje Katalońskie
Szlakiem GR150 przez Parc Natural de Cadí – Moixeró (lipiec 2023 r.)
Zawsze to samo – na miesiąc przed wylotem radość i ekscytacja, a na tydzień przed nerwy, motyle w brzuchu, nie dam rady, ciche modlitwy, żeby mi nogę urwało albo chociaż samolot odwołali. A potem dojeżdżam na miejsce, zakładam plecak i zanurzam się w szlak. I jest pięknie i wspaniale. Znika strach, znika niepewność, jest tryb „zadanie” i niecierpliwość, chęć poznania nieznanego. Tak było i teraz – na mojej czwartej już wyprawie solo.
Tym razem za cel wybrałam sobie Pireneje Katalońskie zwane też Pre-Pirineos – a konkretnie górski rejon zwany Parc Natural de Cadi – Moixero. Początkowo planowałam łatwy szlak w pobliżu Barcelony (GR 5 Sendero de los Miradores), ale jako górski freak i mistrzyni działań pod tytułem „wybieram to trudniejsze, może mnie nie zabije” zmieniłam tę trasę na szlak GR150. To serducho mi podpowiedziało, żeby jechać tam, bo góry są wyższe (do 2600 m npm) leci przez nie trasa zawodów biegowych Ultra Pirineu i dlatego, że zobaczyłam tam pewien szczyt, który po prostu mnie zaczarował. Nazywa się Pedraforca.
Pominę już szczegóły perypetii z terminem wyprawy. Napiszę tylko, że najpierw miał być czerwiec, ale ulewy w tym rejonie skłoniły mnie do przebukowania biletu na lipiec. Niestety (a może stety, o czym później) karma wróciła i w środku lata w Hiszpanii załapałam się wszystkie zjawiska pogodowe.
Napiszę trochę o przebiegu wyprawy i o tym, co zabrałam na nią, jak nawigowałam, gdzie spałam, itd.
Dojazd i powrót
W góry dotarłam przez Barcelonę. Najpierw lot Ryanairem, a następnego dnia ponad 2,5-godzinny przejazd pociągiem linii R3 (za 12 EUR) z centrum Barcelony do miasteczka Utrx-Alp, skąd ruszyłam na szlak.
Wracałam z kolei autobusem dalekobieżnym ALSA z miejscowości Baga. Kosztuje więcej – 20 EUR, ale jedzie do Barcelony 2 godziny.
Przebieg szlaku
Oficjalnie cały szlak GR 150 zwany Circuito del Cadi lub Volta de Cadi-Moixero ma kształ pętli i ok. 150 kilometrów długości oraz 6600 m w górę. W tym rejonie przebiega też znany szlak Cavalls de Vent, który ma 87 km i z pewnymi modyfikacjami stanowi trasę ultramaratonu Salomon Ultra Pirineu.
Chociaż planowałam najpierw tylko GR 150 i odcinek górski GR 150.1, ostatecznie trasę trochę zmodyfikowałam, dołożyłam odcinki i wyszło 187 km i 8800 m w górę. W sumie teren Parku poznałam od podszewki z wyjątkiem fragmentu w pobliżu stacji narciarskiej La Molina (może wrócę tam w zimie). Pętli nie zamknęłam, bo powrót autobusem był z innego miejsca niż start. Trochę biegłam, więcej szłam, mając na plecach początkowo około 8 kg, ale ogólnie było w miarę light & fast. Całość podzieliłam na 6 etapów:
- Etap 1. (Utrx Alp – Refugi Prat d’Aguilo) 28,5 km / +2010 m
- Etap 2. – Refugi Prat d’Aguilo – miasto La Seu d’Urgell 43 km / +1500 m
- Etap 3. – La Seu d’Urgell – Camping Fornols 30 km / +1415 m
- Etap 4. – Camping Fornols – Refugi Luis Estasen 25 km / +1317 m
- Etap 5. – Refugi Luis Estasen – Refugi Casa Gresolet 33,5 km / +1920 m
- Etap 6. – Refugi Casa Gresolet – Camping Bastareny 27 km / +860 m
Zaczęłam na małej stacji kolejowej w Utrx-Alp, z której przejście na szlak prowadzi przez krzaki. Zadanie wstępne polegało na wbiciu się z miasteczka (1180 m) na grań (2100 m npm) i dalej w drogę. Tego dnia i w kolejne przemieszczałam się na zmianę przez lasy, góry i odkryte hale/łąki z widokami na piękne doliny i szczyty. Moimi znacznikami były biało czerwone kreski na drzewach, słupkach lub kamieniach, a gdzieniegdzie układane z kamieni kopczyki.
Ogólnie byłam w tych górach sama – pewnie dlatego też, że robiłam szlak w środku tygodnia, bo w sobotę trochę ludzi się pojawiło. Jednak sądząc po zarośnięciu jego fragmentów (pokrzywy, trawska, brak śladów ludzkich butów) nie jest to mega popularna marszruta. Zamiast ludzi za to często towarzyszyły mi krowy. Pierwszy raz mina zrzedła mi pod koniec pierwszego dnia, gdy na moim single tracku pojawiły się 3 wielkie krówska w kolorze cappuccino. Ani to obejść ani przeskoczyć. No nie czułam się na tyle wyluzowaną pastuszką, żeby wkroczyć między nie dziarsko wymachując kijkami, więc skończyło się na przedzieraniu się przez jakieś krzony z pajęczynami, żeby jednak zachować bezpieczny dystans. Ech miastowe ludzie, krowy się bojom!
Potem spotykałam ogromne stada prawie każdego dnia i uwierzcie, że jeśli w dolinie jesteście tylko wy i 150 krów z cielaczkami oraz pasący się w odległości 10 m wielki czarny byk z rogami, radość z widoków zmienia się w sygnał w głowie – trzeba stąd spier… ać!
Co prawda lokalesi zapewniali mnie że krowy są przyjazne. Jeśli podchodzą to dlatego, że liczą na to, że dam im lizawkę solną (WTF?!) ale starałam się nie robić zbliżeń. Moje spocone ciało było pod koniec dnia jedną wielką lizawką solną, ale jednak bardziej widział mi się prysznic w refugio niż bycie wylizaną przez wielkie szorstkie jęzory katalońskich krów.
Noclegi
Apropos prysznica i noclegu – plan był na 3x camping i 3 x refugio, ale z powodu ulewy wymiękłam drugiego dnia skończyło się na dwóch campingach i 4 nocach pod dachem. Trochę powymyślałam sobie od miękiszonów, a potem na szybko weszłam na booking i znalazłam blisko campingu hostel za 32 eur ze śniadaniem. Proszę Państwa, to był bardzo dobry ruch. Po dotarciu do La Seu d’Urgell lunęło tak, że chyba by mnie zmyło z tym namiotem do rowu. Ogólnie campingi są fajne, ale górskie refugia to dopiero mają klimat. Nawet jeśli kwaterują cię w 8 osobowej sali z 4 paniami i 3 dziadkami, którzy po zgaszeniu świateł zaczynają Chrapando w D-dur i C-moll. Od czego jednak ma się szczelne zatyczki do uszu.
Tak więc nocowało mi się bardzo przyjemnie w refugiach, mogłam tam pogadać z człowiekami swoją łamaną hiszpańszczyzną, mimo że to Katalonia. Wszystkie które odwiedziłam były wspaniałe, schowane w otoczeniu gór. Równie wspaniale smakowała w nich mała, zimna Estrella z widokiem na szczyty. Kiedy siedziałam sobie nad nią i nad mapą po całym dniu wędrówki czułam że robię to, co kocham (czyli walę browka z widokiem na góry :D)
Nawigacja na trasie
Miałam na każdy dzień track gpx w zegarku garmin 945 i jeszcze back-up czyli trasę wgraną do aplikacji Locus Maps w wersji offline. Mimo tego czasem musiałam robić mocne rozkminki, którędy się przedzierać. Szlak GR 150 nie zawsze jest dobrze oznakowany. Gdybym liczyła tylko na znaczki na drzewach, każdy dzień trwałby o wiele dłużej. Trasę przygotowałam sobie jak zwykle w aplikacji plotaroute.com którą uważam za genialną, a potem przerzuciłam pliki gpx do garmina i Locusa. Ponieważ plotaroute mam i w kompie i w telefonie, podczas wyjazdu siedząc na skwerku byłam w stanie w 15 minut wyrysować sobie nową modyfikację, przegrać ją i podążać wg nowego tracka. Może puryści się oburzą – a gdzie tradycyjne mapy? Gdzie nawigacja wg słońca i mchu na drzewach?
Zostawiam ją dla purystów – zapewniam, że mój system był niezawodny i bardzo go polecam. Aczkolwiek mapę papierową też miałam i parę razy pomogła, ale raczej przy planowaniu niż nawigowaniu. Zmiana jaką zrobiłam w stosunku do poprzednich wypraw, to ubieranie mojego telefonu w wodoodporne etui podczas deszczu. Dzięki temu dało się bez problemu operować na zabezpieczonym pod folią ekranie, który jak wiadomo na mokro nie działa.
Ludzie
Kiedy decydujesz się na solo wyprawę, samotność na szlaku musisz wliczać w koszty. Jakoś tak zawsze wybieram niezatłoczone miejsca i tak było praktycznie na wszystkich wcześniejszych wycieczkach – i na Lofotach i w Kornwalii i w Szwajcarii. Tym razem chyba jednak przesadziłam – szlaki gór Cadi-Moixero są prawie kompletnie wyludnione. Jeszcze bliżej punktów widokowych i parkingów albo w kluczowych miejscach parku kogoś tam się spotka, ale większość trasy przemierzyłam mając za towarzystwo samą siebie i wspomniane krowy.
Za to w schroniskach mogłam sobie pogadać. Poza jedną nieprzyjemną babą w Gresolet, która z miną jakby chciała mnie wykopać na dwór, odmówiła podania mi prostego dania z karty, bo akurat gotowała dla grupy, wszędzie byli super mili i przyjaźni ludzie. W Prat d’Aguilo chłopak z obsługi wcisnął mi rano do ręki zawiniątko z suszonym mango. Energia! – powiedział, a potem pokazał dalszą drogę. W hostelu pogadałam przy śniadaniu z rowerzystą, który tak jak ja przemierzał Cadi Moixero, tyle że na dwóch kółkach. Refugi Luis Estasen też prowadzą przemili ludzie – m.in. Jordi, który zrobił dla mnie mistrzowskie katalońskie kanapki z oliwą, pomidorem i serem.
Z kolei właścicielem Refugi Gresolet jest Jessed Hernandez. Jak powiedziałam, że biegam po górach, to zaczęliśmy gadać i gadaliśmy godzinę. Okazało się że jest zwycięzcą jednej z edycji Ultra Pirineu i wielu innych biegów, ma tytuł mistrza świata w Skyrunningu, a dodatkowo jest kumplem Kiliana Jorneta od dzieciaka. Takiego to miałam rozmówcę.
Tak więc niby sama, a do kogo odezwać się było. Ale oczywiście wrażenia i zachwyty na trasie mogłam wymieniać tylko ze sobą.
TOP 5 widokowych miejsc w Cadi-Moixero
- widok ze szczytu Pedraforca i widok na tę górę z okolic Saldes
2. łąka Prat de Cadi
3. hala, na której stoi Refugi Prat d’Aguilo
4. droga na przełęcz Coll de Creus (ścieżka geologiczna z czerwonymi skałami)
5. ścieżka na szczyt Comabona i płaskowyż z pasącymi się tam kozicami i końmi
Pogoda
Chociaż byłam tam w lipcu deszcz i burza dopadły mnie parę razy. Tym razem wzięłam ze sobą nie plastikową pelerynkę z kiosku tylko mega fajne poncho Ultra Sil Nano poncho firmy Sea to Summit, które narzucałam na siebie i plecak oraz, co było kluczowe, wodoodporne etui na telefon.
Gdy zaczynałam słyszeć grzmoty i błyskało się, robiłam hop do poncha, telefon do etui i szłam dalej. Raz tylko postanowiłam przeczekać wypatrując miejsc, gdzie mogłabym się schować. Niestety to nie był rejon wielkich drzew – kiedy zaczęło ostro padać, wlazłam pod niewielką choinkę. Deszcz zamienił się w ulewę, szlak w rwący potok, grzmoty dudniły mi nad głową i nagle zerwała się wichura. No dobra – wtedy się bałam naprawdę. Pogoda postanowiła jednak powiedzieć jeszcze raz „sprawdzam” i po chwili dołożyła konkretny grad. Spokojnie, nie panikuj, to przejdzie – mówiłam sobie. I przeszło po 40 minutach. Poncho nie przemokło. Ostatnie dwa dni z kolei to był absolutny upał i gdybym miała tak przez cały pobyt to byłoby słabo. Już ten deszcz lepszy.
Jedzenie i picie
Mój zapas startowy na dzień to było 1,4 litra w dwóch butelkach po 700 ml. Jestem w stanie pić bardzo mało na trasie, chociaż wiem, że to niezbyt zdrowo. Niestety w malutkich pueblach, przez które przechodziłam z reguły nie było ani sklepu, ani baru ani czynnego kranu z wodą. Pamiętam, że w jednym zobaczyłam restaurację, serce uradowało się, bo w butelkach zostało wody na dnie, a potem odczytałam notkę na kartce: Zamknięte na wakacje (WTF!). Udało się na szczęście kupić colę na końcu tej wsi w małym hotelu. Dwa razy taniej niż w schronisku!
Jadłam to co zabrałam z domu czyli liofilizaty a na śniadania owsiankę z bakaliami i orzechami, zalewane wodą, raz nawet ciepłą z łazienkowego kranu. 2 x w refugio kupiłam wspomniane już bocadillos czyli kanapki – raz z oliwą i pomidorem oraz serem a raz z tortillą. Pycha! W ciągu dnia wsuwałam batonika i słone orzeszki.
Nuda? Samotność?
Każdy dzień był inny i pełen wrażeń. Raz na przykład wypadła mi z kieszeni czapka. Czapka i hiszpańskie lato (nawet chwilami deszczowe) to zestaw obowiązkowy, więc niewiele myśląc schowałam plecak w krzakach i popędziłam w jej poszukiwaniu. Niestety kiedy po 2 km jej nadal nie było, zawróciłam. I tu niespodzianeczka – a gdzie to mój plecak leży? W których krzaczkach? Ano nie wiem. Ej no bez jaj, czapkę mogę sobie darować, ale cały ekwipunek wyprawowy to przesada. Nie zamierzałam zostać pustelnikiem górskim żywiącym się korzonkami, więc było miotanie się w panice, ale w końcu zobaczyłam niebieski materiał schowany za krzakiem, uff!
Miałam też dużą dawką adrenaliny (czyt. pełne gacie) podczas wchodzenia na Pedraforcę, bo namówiona przez ludzi ze schroniska wybrałam trasę ze wspinaczką przez Col de Verdet (niby tylko scrambling, ale jak robisz to w zupełnej samotności mając pod sobą kilkaset metrów skał, to ciśnienie lekko skacze). Warto było jednak dla widoków i tej radości, jaka mnie ogarnęła na szczycie.
Zdjęcie ze strony https://www.rutaspirineos.org (lepiej pokazuje drogę na szczyt)
Tak więc kolejna wyprawa w stylu light&fast zaliczona i kolejny raz mogę powiedzieć, że było super. 6 dni włóczenia się po górach – 187 kilometrów, prawie 9 tys. m w górę. To lubię i to mnie kręci! Tak sobie jednak myślę, że jeśli za rok pojawi się opcja zrobić coś takiego w duecie to chętnie. Bo coraz mniej mi chodzi o wyczyn, a coraz bardziej o wspólne doświadczanie i emocje. A w większym gronie zawsze jest to fajniejsze.