Norwegia

Biegiem przez Lofoty – relacja

Bieg przez archipelag Lofotów był moją pierwszą wyprawą w stylu light & fast. Skąd pomysł, żeby wybrać się na bieganie 2,5 tys. kilometrów od domu, za koło podbiegunowe nie mając absolutnie żadnego doświadczenia w tym temacie? Ano otworzyłam kiedyś przypadkiem stronę biegu na 100 km Lofoten Ultra Trail, zobaczyłam zdjęcia i stwierdziłam, że muszę tam pojechać. W głowie zaczął powstawać plan – że sama, z plecakiem i że cały ten archipelag (260 km) w 5 dni – biegiem i marszem. Postanowiłam też połączyć to ze zbiórką charytatywną na rzecz chorej Dominiki. Co do samego dystansu to dla biegaczy ultra dystans 260 km w 5 dni to nic wielkiego – taki Bieg 7 Szczytów ma prawie tyle samo kilometrów, a robi się go na raz. Tu jednak były pewne różnice czyli brak wsparcia z zewnątrz, plecak ok.7 kg no i terra incognita – brak znajomości terenu i zero taśm znakujących trasę. A przy tym zabawa etapowa w ultra, bo codziennie chciałam pokonywać ok. 50 km. Wtedy dowiedziałam się, że to się nazywa fastpacking.

Przygotowania
Nie mając żadnego doradcy przeryłam Internet w poszukiwaniu informacji jak się przygotować. Wiedziałam tylko że muszę mieć lekki plecak i dobrą kondycję. Bez tego biegania z plecakiem nie ma.
Nalatałam się po więc naszych lasach i górach z obciążonym plecakiem w trakcie treningów przygotowawczych, ale nawet tuż przed wyjazdem nie byłam pewna czy dam radę. Kto jednak nie spróbuje, ten się nie dowie.

Dzień 1: Å – Skagen (58 km)
Ultra podróż zaczęłam od miejscowości Å. Pierwsze kilometry lekkie nie były. Plecak ważył ponad 7 kg, bo oprócz namiotu, śpiwora, maty, elektroniki i ciuchów, miałam tam zapas jedzenia na 5 dni i dużo wody.
W ten dzień czekał mnie asfalt, góry bez szlaku, bagno, góry i znów asfalt. Uparłam się, że dotrę na nogach na koniec Kirkefjordu, chociaż oficjalnie nie ma tam ścieżki. Nie ma, to ją zrobię. Wyrysowałam sobie trasę w aplikacji gpsies.com licząc, że mi się uda. I taka właśnie ta trasa była – wirtualna.

W rzeczywistości wąziutka ścieżka szybko się skończyła, a ja wylądowałam w pi…du na stromym zboczu w krzakach. Track w zegarku wariował. Pokazywał „zejście z kursu”, za chwilę „jesteś na kursie”, ale co to był za kurs – chyba dla kóz. Miotałam się tu i tam szukając jakiegoś logicznego i bezpiecznego przejścia, a wszystko to przy takim nachyleniu, że pod górę szłam na czterech, łapiąc się gałęzi. Dodatkowo przełęcz, którą miałam przekroczyć, pokrywał bielutki śnieg. Po godzinie jak niepyszna wróciłam na asfaltową drogę do Fredvang. Lofoty – Ava 1:0.

Dzień 2:  Skagen – Haukland (52 km)
Każdy dzień był mieszanką gór i asfaltu, więc nudy nie było. Tego dnia biegłam najpierw szutrówką w towarzystwie owiec, a potem weszłam w góry. Fiskersti czyli ścieżka wzdłuż klifu prowadząca do Nusfjord, to szlak używany już sto lat temu przez lokalnych rybaków. Tym razem miałam za wskazówkę ślady butów i to one tak w ogóle są głównym oznakowaniem na Lofotach. Oprócz tego szlaki są oznaczane (z rzadka) namalowaną na skale lub drzewie czerwoną kropką (czasem literą „T”), a wysoko w górach kopczykami z kilku kamieni.
Wioska rybacka Nusfjord została wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Nusfjord jest jedną z najstarszych i najlepiej zachowanych wiosek rybackich w Norwegii – jest przepiękna. Nie siedziałam tam jednak długo, bo przede mną był kolejny 15-kilometrowy odcinek po górach. Początek tatrzański – świerki, kamienista ścieżka, z czasem jednak drzewa znikały, a przybywało głazów. Szlak przebyłam w samotności nie licząc dwóch par turystów po drodze, a od których dowiedziałam się tylko, że muszę uważać, bo miejscami jest trudno i stromo.
Ale się cieszyłam wtedy z treningu w Tatrach przed wyjazdem, który oswoił mnie z takimi miejscami. Naprawdę się przydał, a Tatry to idealny poligon treningowy przed Lofotami.

Droga wybrzeżem do Napp to najładniejszy odcinek, jaki przemierzyłam na Lofotach i warto go przejść, chociaż daje w kość. Dalej pobiegłam już drogą aż do Hauklandstranda, plaży na której biwakowanie jest za free, a do dyspozycji jest normalne WC i kran z wodą (nie pitną).
Tego dnia na kolację moja kuchnia serwowała liofilizowaną carbonarę w wersji na chrupko i na letnio, bo jedyna ciepła woda, jaką uzyskałam, to podgrzana w menażce przy ognisku spotkanych Polaków. Nie brałam ze sobą z Polski kuchenki, żeby ograniczyć gramy w plecaku. Nie byłam jednak, jak się można domyślić, wybredna.

Dzień 3: Haukland – Rystad (52 km)
Poranna logistyka zabierała czas. Wszystko trzymałam w woreczkach strunowych, żeby nie zamokło i codziennie musiałam spakować się tak, żeby ważne rzeczy były pod ręką i nic nie uwierało w plecy. Tego dnia moim pierwszym celem był sklep, a tam, że tak powiem luksusowa cola po 11 zł za 0,5 litra. Cukier i kofeina to jednak jak wiemy bezcenna mieszanka dla ultrasa, więc zainwestowałam. A potem znów odbiłam w stronę gór i znów zaczęło się nawigowanie w samotności według tracka z Garmina i aplikacji Locus Maps Pro. Na szczycie zaczęła się zabawa. Szlak znikł, a przede mną rozciągały się podmokłe łąki i krzaki. Po dłuższym kluczeniu i bluzganiu „gdzie jest %^@$# ten szlak??” po prostu zaczęłam schodzić poza ścieżką w stronę jeziora mocząc przy tym zupełnie buty i skarpetki. Nagle oznakowania szlaku się odnalazły – cienkie patyczki z czerwoną końcówką. Do Rystad dotarłam asfaltówką przez piękny i wietrzny most oddzielający wyspy Vestvågøya i Austvågøya.

Dzień 4: Rystad – Sandsletta (37 km)
Na początek biegnę truchcikiem w kierunku Olderfjordu. Dziś góry dwa razy i tylko 37 km, to wcześniej skończę – tak sobie myślałam!
Wiedziałam, że przejście z Olderfjordu do Svolvaer będzie trudne i off-trail, ale liczyłam na jakąś ścieżynkę. Chciałam pokonać trasę z zawodów Lofoten Ultra Trail z zeszłego roku, tylko nie wzięłam pod uwagę, że wtedy była oznakowana, a u mnie nie. Fjord jak to fjord, długi jak skarpeta kompresyjna, ale wreszcie po 5 km się kończy, przechodzę przez rzekę i bach! ląduję w samym środku bardzo podmokłej łąki. Buty i skarpetki łapią wodę w sekundę, a ja próbuję nawigować. No musi tu gdzieś być jakaś ścieżka! Nie ma. Niby jestem kursie, ale ja jestem w dupie, a nie na kursie. Gramolę się przez krzaki, pole skrzypu polnego, paprocie i głazy porzuciwszy nadzieję na jakąkolwiek ścieżkę (SMS od niezawodnego Wojtka który widzi moje ruchy na live trackingu: Gdzieś polazła? Tam nie ma żadnego szlaku!)

No i chu… Widzę, że nie ma, ale w moim zegarku jest. W końcu są skałki, po których trzeba będzie się wdrapać. Wreszcie po wspinaczce i długim zbiegu docieram do miasta Svolvaer. Jest już przed 18, a przede mną jeszcze 15 km do campingu po górach. Zaliczam sklep (dolna półka cenowa czyli bułka, cola, mortadela, herbatniki)- ostatni sklep przed końcem Lofotów i ruszam dalej. W Polsce nie poszłabym o tej porze w góry, ale tu mam gwarancję midnight sun do samego rana, więc podejmuję wyzwanie. Najpierw szlak wiedzie przez las po drewnianych podestach, aż w końcu zaczyna się wspinaczka – 520 m w górę na dystansie 4,5 kilometrów.
Idę w górę i zaczyna mi się robić markotno, że już późno, że sama i zmęczona. Przydałby się ktoś, kto by wsparł psychicznie. Nagle dostrzegam w górze nieruchomą sylwetkę na skale. Ktokolwiek by to nie był – zagadam i poczuję się lepiej. Widzę wreszcie, że to kobieta, skulona, z wielkim plecakiem i wiszącym na szyi aparatem. Kiedy podchodzę bliżej zaczyna nagle do mnie krzyczeć „CAN YOU HELP ME?”

Schodząc pomyliła ścieżkę i trafiła na połogą skałę, na której jej buty zaczęły się ślizgać. Usiadła tam więc i tak tkwiła od godziny, czekając na nie wiadomo co. Jest w panice, boi się ruszyć. Musisz wrócić do góry – mówię jej – i znaleźć dobrą ścieżkę. Kręci głową. Nie chce wstać. Trochę gadamy, w końcu przełażę do niej trawersując skałę. Mój but na szczeście trzyma się jak przyklejony. Potem przy pomocy kijków wciągam ją do góry. Uff ! Tylko co dalej? Chce schodzić na dół, ale boi się. W końcu ściąga plecak i turla go parę metrów w dół, żeby ten trudniejszy odcinek zrobić na lekko. Udaje się.

Znów jestem sama i idę dalej pod górę. 100% koncentracji na ścieżce albo głazach, które trawersuję. Wreszcie jest szczyt – śnieg leży dużymi płatami, kłębią się chmury, wieje. Szybkie parę zdjęć i trzeba stąd spadać. O tam wzdłuż jeziora jest jakaś ścieżka. Biegnę trawersem stromego zbocza. Łapię uślizg, ale kijek ratuje mnie przed obsunięciem się w dół. 10 metrów pode mną czernieje tafla jeziora Botnvatnet. Jestem zmęczona. Wreszcie wchodzę w las i z ulgą wyczuwam powrót do cywilizacji. Na camping Sandsletta docieram po 22. Rozbijam namiot i padam po jedzeniu na pysk.

Dzień 5 : Końcówka czyli Sandsletta – Raftsund (53 km)
Po wczorajszych górach z ulgą powitałam drogę E10. Po płaskim i w dół biegnę, a pod górkę maszeruję. Skąd mam jeszcze tyle siły? Na dziś w planach jedno obejście drogi górami do Morfjorden, a potem już tylko asfalt i szuter, no ale to jedyna opcja.

Szkoda, że to już ostatni dzień wyprawy, ale jednocześnie cieszę się, że dotarłam aż tutaj. Nie mogę doczekać się mostu Raftsundbrua oddzielającego Lofoty od wysp Vesteralen, który jest moją metą i moim celem. Wreszcie jest – widzę go, jak się wznosi majestatycznie nad cieśniną. Po 5 dniach w nogach mam prawie 260 km, a łeb pełen nowych wrażeń i doświadczeń. Nie mam z kim tam świętować, więc nagrywam filmik i wołam sama do siebie Hurra! A potem muszę jeszcze przejść 4,5 km na camping, żeby się gdzieś przespać i umyć.

Powrót
W nocy zaczął padać pierwszy deszcz na tym wyjeździe. Ubrana w pelerynę próbuję łapać stopa do Moskenes, ale długo nikt się nie zatrzymuje. Wreszcie wpadam na pomysł, żeby ściągnąć pelerynę, bo może wyglądam jak ten autostopowicz z horroru. Bingo – po minucie zatrzymuje się auto i sympatyczni Norwegowie zabierają mnie aż 75 km dalej do Borge. A potem jeszcze bierze mnie do samochodu przemiła dziewczyna i wiezie prosto do portu w Moskenes. Ostatnią noc na Lofotach spędzam w poczekalni promowej wielkości łazienki, ale jest za darmo i sucho, a rano okrętuję się na prom do Bodø.

Podsumowanie
Lofoty. Ultra.Solo – mój wiariacki pomysł wypalił i jestem bardzo szczęśliwa. Cel został osiągnięty i ta nierealna z pozoru wycieczka wydarzyła się naprawdę. Chociaż do końca nie miałam pewności, czy dam radę, to zrobiłam to – częściowo biegiem, a częściowo marszem. Sukcesem zakończyła się też zbiórka charytatywna, którą prowadziłam.
Lofoty są dzikie i obłędnie piękne. Naprawdę poznałam niezły ich kawał i to nie tylko te najbardziej turystyczne miejsca, ale właśnie te ukryte, trudno dostępne. Polecam każdemu. A pogoda sprawiła mi po prostu prezent – temperaturę miałam optymalną do biegu i bez deszczu, co uważam za wielki fart.

Jeśli chodzi o ciało, to zniosło wyprawę lepiej, niż myślałam. Owszem bolał mnie mięsień pośladkowy, ale 2 tabletki przeciwbólowe załatwiły sprawę i poza tym nie dolegało mi nic poważnego, więc nie muszę teraz leczyć kontuzji, odparzeń stóp ani ran. Owszem, byłam zmęczona – wieczorami docierałam do campingu marząc tylko o tym, żeby się położyć. Jednak w ciągu dnia moja głowa była tak bardzo nastawiona na zadanie dotarcia do celu, że dyktowała nogom co mają robić. Prawdziwe zmęczenie poczułam dopiero w Bodo, dwa dni po całej akcji – gdy zeszła ze mnie cała adrenalina.

Nad Olderfjord

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *