Blog,  Podróże Light&Fast

Light and fast dookoła Kornwalii – relacja

Po wyprawie za koło podbiegunowe na Lofoty, rok później postanowiłam wybrać się na biegową przygodę na brytyjskie „lazurowe wybrzeże” doi Kornwalii, hasztagowane też na instagramie jako #kernowfornia (Kernow to Kornwalia w języku kornijskim) czyli na szlak South West Coast Path (SWCP).
Wiecie, palmy, lazur wody, słoneczne klify, te sprawy – tak to widziałam oczami wyobraźni. I tak to wyglądało na zdjęciach tego południowo-zachodniego skrawka Wielkiej Brytanii. Nawet przez chwilę myślałam, że może idę z tym wyjazdem na łatwiznę po mrocznej północnej Norwegii. Hahahaha!

Długość całego szlaku SWCP idącego przez hrabstwa Devon, Cornwall i Dorset wynosi 1.014 km, ale ja postanowiłam przemierzyć tylko kornwalijski odcinek tej trasy robiąc to w 9 dni i pokonując ok. 470 km. Uznałam, że jest to do zrobienia – pierwsze dwa dni mniej kilometrów, potem udział w zawodach biegowych ultra Roseland August Trail, a potem napieram, ile wlezie. I tak to też w rzeczywistości wyglądało z naciskiem na „napieram, ile wlezie”.
Po podróży Warszawa – Bristol – Plymouth, pierwszą noc spędziłam w hostelu w Plymouth. Rano w sali śniadaniowej, miły starszy pan po wysłuchaniu mojego planu, wręczył mi torebkę strunową, żebym mogła tam chronić przed deszczem telefon. To była kluczowa torebka tego wyjazdu.

Dzień 1. Cremyll – Polperro 43 km (+1267 m)

Zaczynam od przeprawy łódką motorową, na drugi brzeg rzeki. Jest pierwsza tabliczka z napisem „Coast Path”! A więc to według tych właśnie tabliczek będę się poruszać po szlaku w stronę Bude przez najbliższych 9 dni. Jak będzie? Co mnie czeka? Ruszam! Mimo łatwego w miarę terenu, początek biegu jest trudny, ten plecak z 7-kilową zawartością jeszcze nie jest częścią mnie, dopiero za kilka dni się nią stanie. Biegnę, a pod górę idę z kijkami. Poprawiam taśmy plecaka i nagle trach, jedna się urywa. No pięknie – niezły początek. Na szczęście to tylko boczna taśma, więc obwiązuję jakoś tam i biegnę. Często trzeba się przeciskać albo przechodzić górą przez śmieszne „przełazy” (tzw. stiles) – bramki chroniące bydło przed ucieczką z pastwiska. W trakcie całego wyjazdu przeszłam chyba przez setki takich bramek.

Wreszcie docieram do Polperro i oto mamy pierwszy deszcz. Do campingu docieram tam w niezłej ulewie i mgle. A camping to po prostu puste pole, gdzie stoi parę namiotów i budynek z sanitariatami.
Namiot rozbijam w deszczu i zmykam do budynku wc/pryszniców mając nadzieję, deszcz przejdzie. Jak nie przejdzie, to zamieszkam tutaj. Trochę śmierdzi, ale idzie wytrzymać, bo są „luksusy” – suszarka do rąk (i ciuchów), gniazdko do ładowania, w miarę czysty korytarz i łazienka z letnią wodą. Zalany nią liofilizowany makaron chrupie w zębach.
Koczuję więc i pytam wchodzących, czy nie będzie im przeszkadzać, jak będę tu spać. Nikt nie protestuje, a dodatkowo miła Angielka przynosi mi niespodziewanie czajnik elektryczny, herbatę, kawę, mleko, ciastka, i czekoladę!

Dzień 2. Polperro – Porthpean 30 km (+941 m)

Ruszam z samego rana na klif, taki już jebutny z dużą ekspozycją. Po kwadransie zaczyna lać. A za chwilę też mocno wiać. Nie ma się gdzie schować, więc narzucam plastikowe poncho, biegnę i po chwili ociekam wodą, doświadczając tzw. spray czyli dodatkowej mocnej bryzy od morza. Szerokie poncho fruwa jak szalone wokół mnie. Ten element trzeba będzie dopracować następnym razem. W każdym razie dobrze, że wszystko co ważne, mam w plastikowych szczelnych woreczkach. Wieje tak, że w końcu zmykam z klifu na boczną drogę 2 km przed Polruan. W końcu rozpogadza się na trochę. To jest krótki dzień biegowy. Jutro będzie ściganko na zawodach, więc zasiadam w Charlestown w barze, który ma wifi i czekam aż otworzą bramy campingu dla zawodników.

Dzień 3. Zawody R.A.T. – St. Anthony Head – Porthpean 50 km (+1850 m)

Te zawody to już taka moja fanaberia. Bo po pierwsze trasa 50-kilometrowego biegu leci przez Coast Path, ale w drugą stronę niż moja wyprawa (wywożą nas autokarem i trzeba wrócić do bazy), po drugie nie jest to pewnie szczyt rozsądku ścigać się mając w perspektywie ponad 300 km do zrobienia w kolejnych dniach. Ale precz z rozsądkiem! Poznaję fajnych ludzi, lecę piękną trasą – jest to co ultrasi lubią najbardziej. W tym momencie eliminuję też możliwość nazwania swojej wyprawy wyprawą w pełni bez wsparcia, bo na ten jeden dzień zostawiam swój plecak i biegnę na lekko, a poza tym jem i piję na punktach, co mi dadzą. Ale warto! Trasa jest przepiękna, w drugiej części trudna jak cholera i chociaż nie cisnę na maksa, docieram do mety równo po 7 godzinach wykończona. Jak się potem okazuje na 6. pozycji wśród 81 kobiet.

Wieczorem grzecznie zwijam sprzęt i dostaję podwózkę do Falmouth, skąd następnego dnia muszę ruszyć, żeby kontynuować bieg szlakiem. Śpię w tanim airbnb u babki, która mi opowiada, jak to się wspinała z aktywistami Greenpeace na platformy wiertnicze na Grenlandii, żeby je okupować, za co została aresztowana i osadzona w duńskim więzieniu.

Dzień 4. Falmouth – Mullion Cove 62,3 km (+1851 m)

Ach słoneczno Kornwalio! Dziś jesteś prawie jak Lazurowe Wybrzeże. Mam słoneczko, piękne widoki i nawet w miarę świeżość w nogach. Znika ona jednak powoli wraz z kolejnymi kilometrami bo łatwy teren zamienia się w dziwnie trudny, ze schodami, z głazami i podejściami wymagającymi użycia rąk. Poza tym zaczyna mnie mocno boleć jedna noga nad kostką. O nie! Tylko nie to! Nie mogę przecież zakończyć wyprawy po 4 dniach.
Pod wieczór, więcej idąc niż biegnąc z bolącą nogą, docieram do najdalej wysuniętego na południe cypla Wielkiej Brytanii czyli pełnego turystów Lizard Point, ale stamtąd mam jeszcze 8 km na camping szczytami klifów. Turyści znikają, jest piękny zachód słońca, i ja samotnie galopująca z plecaczkiem przez trawiaste ścieżki.
I tylko w nocy zaczyna znów padać i wtedy dowiaduję się, że mój namiot …nie jest wodoodporny, bo około 5 rano budzi mnie mżawka na twarzy. O matko! Puchowy śpiwór! Półprzytomna wyciągam spod siebie karimatę i nakrywam się nią. Trochę twardo w plecy, ale chronię śpiwór. A potem od 6 do 7 rano suszę ten cholerny śpiwór w łazience pod suszarką do rąk.

Dzień 5. Mullion Cove – Treen 58 km (+1851 m)

Na szczęście noga już nie boli i pogoda jest superowa. Na sucho lecę sobie kolejnymi klifami oczywiście co jakiś czas zbiegając pod schodach w dół tylko po to, by przejść przez mostek i za chwilę wdrapywać się w pocie czoła pod górę. Taki urok tego Coast Path. Co jakiś czas napotykam tabliczkę „Unstable Cliff – Inland Diversion” która oznacza nadłożenie drogi, bo prowadzi z dala od wybrzeża.

Wreszcie docieram do miasta Marazion, gdzie na wyspie pyszni się zamek St. Michael Mount. Prowadzi do niego chodnik, którym można przejść suchą stopą, ale tylko przy odpływie. Gdy stan wody jest wysoki (różnice pływów w tym rejonie to 7 metrów) trzeba tam płynąć łódką. Ja jestem podczas przypływu, więc tylko oglądam go z daleka. Zresztą nie mam czasu bo do 21 muszę dotrzeć na camping. Później nowych przybyszy nie przyjmują.
Po długim i płaskim odcinku miejskim, gdzie naprawdę solidnie biegnę, szlak pokazuje mi pod wieczór swoje bardziej drapieżne oblicze. Dzida w górę i potem znów klif, błoto, głazy, skały, schody, ogólnie niebiegalne to to. I znów pada, a ja muszę napierać, bo mnie na camp nie wpuszczą. Docieram 20 minut „przed limitem”.
Stawiam namiot w mżawce, a w nocy…oczywiście zaczyna lać. Znów mi cieknie do środka. Zawijam plecak w poncho, a sama przed 4 rano przenoszę się ze śpiworem i matą do budynku pralni i pryszniców i tam walę na glebę układając przed snem tekst. „Sorry that I am sleeping here but my tent is not waterproof”.

Dzień 6. Treen – Carbis Bay 55 km (+1880 m)

Po 6 rano hałas i mój wzrok pada na mop oraz wiadro. Wkracza serwis sprzątający. „Sorry that I am sleeping here but …” Ok! – mówi pani i spokojnie objeżdża mopem moje stanowisko. Zbieram się. Pośrodku namiotu kałuża, coś tam wycieram i pakuję go do pokrowca. Trzeba lecieć, żeby dotrzeć do Gwithian. Zimno, ale to nawet lepiej, bo nie chce mi się tak pić. Podobno dziś przede mną piękny, ale trudny odcinek, szczególnie koło Zennor i przez ok. 20 km nie będę miała dostępu do wody. Cieszę się, że pod koniec dnia wkroczę już na północne wybrzeże. Biegnę, wspinam się, skradam po schodach w dół i tak X razy. Boże co ja bym zrobiła bez kijków. A tymczasem plecak staje się w sumie coraz mniej uciążliwy. Przywykłam. Mijam Land’s End – najbardziej zachodni z kolei kraniec Wielkiej Brytanii.

Potem ładne Sennen Cove, gdzie uzupełniam wodę do picia w toalecie damskiej i kupuję tradycyjnego wielkiego pieczonego pieroga zwanego „Cornish Pasty”. No i jest Zennor, a ja nie mam już wody. Szlag! Nadrabiam 2 km i kupuję w pubie colę, a wodę dostaję za darmo. Bieg szlakiem zamienia się tymczasem w mozolne przedzieranie się przez kamienie, głazy i krzaki. Szanse na dotarcie na camping maleją bo ruszam się tu jak mucha w smole. Wreszcie się ta masakra kończy, a moim oczom ukazuje się piękny kurort St. Ives. Za godzinę będzie ciemno. Co robić, gdzie spać? Namiot cały mokry, ciuchy też, powerbank pusty. Szukam noclegu szwendając się po Carbis Bay i pukając do drzwi pensjonatów. Nic. A w nocy ma znów lać. W końcu ubłocona, śmierdząca znajduję miejsce w B&B, gdzie miły pan z miłym uśmiechem bezlitośnie zdziera z mojej karty sporą sumkę. Wiem szaleństwo, może trzeba było spać na dzikusa w mokrym. Na pocieszenie mam śniadanie w cenie. Namiot dalej mokry, gnije pewnie, nie ma gdzie rozłożyć w mini pokoiku.

Dzień 7. Carbis Bay – Crantock 60,5 km (+1580 m)

Odsłaniam okno. Kurwa! Leje i wieje. Palmy się gną. W trakcie śniadania przygotowuję swój mental na spotkanie z kolejnym mokrym dniem, smaruję stopy ekstra warstwą maści SecondSkin i ruszam. Ścieżka wiedzie przez krzaki, więc po kwadransie wszystko mam mokre, szczególnie buty. Są pierwsze pęcherze. Dziś dzień piasku w butach, gdyż szlak prowadzi przez plaże przy kurortach i przez wydmy, szczególnie pod koniec za Perranporth. Co jakiś czas zatrzymuję się żeby wytrzepać piach, wyżąć skarpety i posmarować nogi, ale to syzyfowa praca. Plaże są piękne – szerokie i białe. I mnóstwo surferów, tkwiących w wodzie jeden przy drugim w oczekiwaniu na dobrą falę. Już nie pada, tylko mocno wieje. Biegnę wieczorem dość szybko przez wydmy bo wiem, że dziś czeka mnie jednak też nocleg pod dachem. Kolejny piękny gest ze strony lokalnej ludności, a mianowicie nocleg oferuje mi dyrektor biegu R.A.T. Mogę uprać i wysuszyć śmierdzące łachy i przede wszystkim wysuszyć namiot. Dostaję też pizzę i piwo. Czy ja jestem w niebie?

Dzień 8. Newquay – Port Gaverne 65 km (+1887 m)

Zaczynam po drugiej stronie rzeki Gannel. Jakieś takie wyższe te klify tutaj. Przemieszczanie się po Coast Path wygląda w dużym stopniu tak, jakby będąc na 12-tym piętrze wieżowca trzeba było z niego zejść na parter, a następnie, za rzeczką znów wejść to 12-te piętro. Ale już nie robi to na mnie wrażenia.

Dziś ma być dobra pogoda, więc oby do przodu, chociaż wiem, że jestem z planem do tyłu. Nie dotarłam dzień wcześniej do zakładanego punktu i dziś nie dotrę do Tintagel, bo jest po prostu za daleko i za trudno. I nic nie poradzę. I tak jestem codziennie w drodze ok. 11-12 godzin, bez czasu na rozsiadanie się i podziwianie widoków. Pitstopy mam tylko techniczne – nabrać wody, wyjąć batonik, wysypać piach, wyjąć power bank, zrobić fotkę. Mam wrażenie że robię jakieś cholerne FKT, zamiast wakacyjnej wycieczki. Ech przydałby się jeszcze jeden dzień. Rozłożenie tego na 10 dni dałoby mi o wiele większy luz. Może przebukować bilet na dzień później?? Eee, pewnie będzie drogo, a poza tyle już mnie nie ma w domu. Pocisnę – tylko że skończę w Bude – ostatnim mieście na Cornish Coast Path.
Jestem zmęczona, bolą mnie stopy, łydki mam z kamienia, a pęcherzy przybywa – już jest 5. Wreszcie wieczorem docieram do Port Isaac. Campingu tu nie ma, więc decyduję się na nocleg na dziko. Kupuję w barku torebkę frytek i picie i idę dalej na klif, byle dalej, aż się ściemni. Jutro ma strasznie lać. Wreszcie znajduję ukryty za krzaczkami placyk, niedaleko szlaku i pastwiska. Sporo na nim suchych krowich kup, więc gosposia Ewa zamiata je badylem z igliwiem, aż jest w miarę czysto i rozbija obóz. Hotel pod gwiazdami z widokiem na morze. Zasypiam modląc się, żeby nie przyszły tu krowy i nie zeżarły mi namiotu albo na niego nie nasrały. O 2 w nocy pada.

Dzień 9. Port Gaverne – Millook 40 km (+1473 m)

Wstaję o 5:40. Ostatni dzień! Jest motywacja i radość z tego, że dotarłam aż tutaj. Dziś klify dość hardcorowe. Mają już po 100 m albo i więcej. I oczywiście schody do góry i w dół. Po niecałej godzinie zaczyna lać i wiać. W butach chlupie, po twarzy się leje, ale póki co jestem zen. Niestety przy tej pogodzie nie mam ochoty ani czasu na zwiedzenie zamku Króla Artura czyli Tintagel Castle. Za to w pobliżu zamku trafiam na chwilę do hostelu. Muszę podładować telefon, bo siada mi nawigacja Locus Maps. Dostaję za darmo kawę i rozkoszuję się ciepłem przez jakieś 30 minut. A potem znów na grzbiet mokrą kurtkę, buty, ważący tonę mokry plecak i w drogę. Przede mną najtrudniejsze odcinki Coast Path. Wkrótce trafiam do portu Boscastle, gdzie jest knajpka i informacja turystyczna. I ciepła herbata!

Obsługa odradza mi wyjście na szlak w tych warunkach mówiąc, że jest niebezpiecznie. Obiecuję im, że będę uważać i znikam. Mam dziś przecież dotrzeć do Bude, potem złapać stopa i wieczorem być 60 km dalej w Barnstaple, bo jutro lot do Polski. Napięty plan. Wieje jakby bardziej. Leje jakby bardziej. Wkraczam na Beeny Cliff, mijam drogowskaz Optional route i truchtam po wąskiej na dwie stopy ścieżce trawersującej zbocze klifu. Od upadku w dół nie dzieli mnie nic, a wiatr wieje we mnie z boku spychając mnie właśnie w kierunku morza. Dociera do mnie groza sytuacji. Jeden mocny szkwał i po mnie! Serce zaczyna mi walić i szukam drogi ucieczki. Niestety z boku od strony góry klifu jest tylko płot z trzema drutami kolczastymi wzdłuż. Trzeba zawracać jakieś 200 metrów. Boję się, bo jestem sama i tu nikt nigdy mnie znajdzie, jak spadnę. Na miękkich nogach docieram z powrotem do znaku Optional route i z ulgą, przez pole uciekam z Coast Path. Będę żyć!

Później następuje niestety ciąg porażek. Mijam niechcący drogę i oddalam się coraz bardziej wgłąb lądu. Jestem tak mokra, że nie mam czym wycierać zalanego deszczem telefonu, który przestaje reagować na dotyk ekranu. Szukam dróg, pytam ludzi, bo parę osób lokalnych spotykam, ale kolejne godziny to bieg w deszczu, błocie, na czuja. Niektórzy kierowcy, do których macham, żeby spytać o drogę, nie zatrzymują się w ogóle. Wreszcie po 3 godzinach pukam do jakiegoś domu prosząc o coś do wytarcia telefonu i suchą torebkę. Mieszkająca tam starsza para jest bardzo miła. Mówią, że do Bude mam 9 km po górę i w dół. Na ostatni autobus zaś nie zdążę, choćbym biegła non-stop. Proponują mi podwózkę do Bude.

To jest ten trudny moment, w którym muszę podjąć szybką decyzję – biec dalej i dotrzeć do Bude licząc na autostop czy złożyć broń i wjechać tam autem tego miłego pana. Game over! Poddaję się, po prostu nie mam już siły biec 8-mą godzinę w deszczu z otartymi plecami, zmasakrowanymi stopami i dużą szansą, że telefon zupełnie siądzie. Ech, jadę do Bude. Moja wyprawa zakończyła się więc 9 km przed zakładanym pierwotnie celem podróży. Nie tak miało to wyglądać, ale życie pokazało, że nie wszystko da się zaplanować od A do Z.

Podsumowanie

Ogólnie mimo końcówki, deszczu i przeciwności losu jestem jednak szczęśliwa. Obiegłam i obeszłam Kornwalię prawie w całości, robiąc to wzdłuż tak pięknego, a jednocześnie tak cholernie trudnego szlaku, jakim jeszcze nigdy nie szłam. Coast Path to po prostu piękna i bestia w jednym. Znalazłam gdzieś w sobie siłę fizyczną i siłę mentalną, żeby robić to codziennie przez 9 dni. Zaprzyjaźnić się z bólem, zaakceptować trudności. Cieszyłam się, że jest mi dane oglądać tak piękne miejsca. Sięgnęłam najgłębiej jak się dało do swoich zasobów. A może w sumie nie najgłębiej.

Nie doznałam żadnej kontuzji (zasługa ćwiczeń core, jak sądzę) i tylko dorobiłam się 7 pęcherzy, odbitych pięt i odparzeń na stopach. Poznałam wspaniałych ludzi, doświadczyłam bezinteresownego dobra. Eko-zabawa, którą wymyśliłam, też wypaliła. I jedno jest pewne – gdybym miała powiedzieć, czy żałuję czegokolwiek związanego z tą wyprawą odpowiem od razu NIE! To co piękne i miłe było nagrodą, to co trudne i bolesne nauką. Wyszłam z tego mocniejsza i bardziej świadoma siebie. I chcę jeszcze.

ps. Dzień później mój samolot z Bristolu do Amsterdamu startuje z 45-minutowym opóźnieniem. Mimo zapewnień załogi, że się uda, nie zdążam na lot do Warszawy. Idę do punktu obsługi klienta KLM, gdzie przydzielają mi hotel i przebukowują bilet na dzień później…. Kurtyna!

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *